Pracując wśród ludzi odrzuconych PDF Drukuj Email
Wpisany przez Beata   
niedziela, 25 stycznia 2015 11:08

Poprosiłam p. Kingę Zastawną lekarkę, a zarazem wolontariuszkę Fundacji "Redemptoris Missio" o przygotowanie materiału dotyczącego Jej pracy misyjnej w Indiach.

 

Beata Fabiś

 

Ogromny kraj zapachów kadzideł, przypraw i kwiatów. Kraj kolorów tropikalnych owoców, tkanin i biżuterii. Kraj bogactwa kultury, języków i religii. A w nim maleńki Ośrodek Karunalaya – kilku misjonarzy z miłością wyciągających dłonie do tych, którzy odrzuceni przez swoją własną kulturę na skraju ubóstwa próbują żyć we własnej ojczyźnie.


 

 

Po raz drugi wylądowałam na indyjskiej ziemi, gdzie podczas pierwszego pobytu tak bardzo bałam się przejść na drugą stronę ruchliwej ulicy, a teraz z przyjemnością i bez obawy dawałam się ponosić tłumowi. Mimo, że wszystko tak odmienne, było już teraz bardzo znajome. Z przyjemnością znowu podziwiałam ciemne oczy, barwne stroje pięknych kobiet i mężczyzn. Po wyjściu z klimatyzowanego lotniska w Nowym Delhi kurz i gorące powietrze, które o tej porze roku nie traci swej temperatury nawet w nocy, nie dało zapomnieć o tej nagłej zmianie klimatu.

 


Biali turyści stanowili tutaj jeszcze około połowę pasażerów lotniska, mogłam, więc niemal niepostrzeżenie przechodzić wśród dwukolorowego tłumu. Czekała mnie jednak dalsza długa podróż. Puri – miasteczko położone nad Zatoką Bengalską oddalone jest, bowiem od stolicy Indii niemal o 2 tysiące kilometrów.

 

 

(…)

 

 

Płyta lotniska rozgrzana niemal do czerwoności przywitała mnie w Bhubaneswarze – stolicy stanu Odisha. Opóźnienie, choć zaledwie godzinne, wzmogło uczucie niecierpliwości. Tutaj biała byłam już tylko ja, ciemne oczy, więc wpatrywały się we mnie znacznie intensywniej niż na lotnisku w Delhi. Choć tłum wyczekujący swoich bliskich był ogromny, bez trudu dostrzegłam Ojca Josepha. Radosny uśmiech przywitał mnie dokładnie tak, jak dwa lata wcześniej.

 

 

Ostatni etap podróży z Bhubaneswaru do Puri to około 60 kilometrów jazdy samochodem. Mimo ogromnego zmęczenia, czas upłynął w radosnej atmosferze spotkania ze znajomym misjonarzem. Chciałam od razu dowiedzieć się wszystkiego, jak czują się moi przyjaciele z Misji, jak mają się pracownicy. Doświadczony misjonarz, znając już entuzjazm niejednego białego przyjeżdżającego do Misji i jego konsekwencje wysłał mnie na obowiązkowy odpoczynek. Po kilku godzinach snu obudził mnie podmuch gorącego powietrza. Uśmiecham się do siebie myśląc – znów jestem w Indiach. Zaledwie kilka chwil dzieli mnie od spotkania z tymi, do których przybyłam.

 

 

Indie są głośne. Absorbujące wszystkie zmysły. Słyszę krzyk bawiących się dzieci, otacza mnie niezliczona ilość wzorzystych kolorowo ubranych Hindusek, których brzęczące bransolety wokół kostek z daleka zwiastują ich kroki.

 

 

Czuję zapachy – od tych najpiękniejszych – zapachów jaśminu, imbiru, cynamonu, goździków i kadzideł palonych rano przy każdym z domów, do tych, od których Indie nie są wolne, zapachów zwierząt błąkających się po ulicach, zapachów rozkładających się wszechobecnych śmieci, w końcu zapachów ścieków, niejednokrotnie płynących po niedoskonałej nawierzchni ulic pozbawionych systemu kanalizacji.

 

 

Czarne oczy śledziły moje kroki zmierzające ku kolonii trędowatych. Tutaj nie umknie nikomu bladość mojej cery. Większość mieszkańców w okolicy wie, dokąd idę. Mimo wczesnego ranka upał trudny jest do zniesienia, ubranie mokre po kilkunastu minutach przykleja się do ciała. Po drodze spotykam uczniów biegnących do szkoły Beatrix. Poznają mnie, z daleka wykrzykując pozdrowienia. Przyspieszam kroku jeszcze nie wiedząc, że wkraczając do kolonii natychmiast zatrzymają mnie całe rodziny.

 

 

Wróciłam do przyjaciół. Poznają mnie, zapraszają do skromnych domów, gdzie proponują wypicie herbaty lub mleka kokosowego. Przywołują swoje dzieci i choć niewiele rozumiem, wiem, że jestem przyjęta jak członek rodziny po długiej nieobecności w domu.

 

 

Ośrodek Zdrowia, miejsce, w którym przez 3 miesiące pracowałam w 2012 roku, jeszcze, jako studentka medycyny, znajduje się u zbiegu trzech sąsiadujących ze sobą kolonii. To tutaj przez kolejne 3 miesiące, teraz już, jako młody lekarz, będę pracować dla moich pacjentów – Trędowatych.

 

 

Czy Pani się nie boi? – to chyba najczęstsze pytanie zadawane przed moim wyjazdem w Polsce. Wcale mnie nie dziwiło, obawa przed długą podróżą, obcą kulturą, tropikalnym klimatem i chorobą towarzyszy każdemu, kto w przeciągu kilkunastu godzin ma się znaleźć w miejscu oddalonym od domu o tysiące kilometrów.

 

 

Czy boję się trądu? Nie. Zdecydowanie nie. Dlaczego? Zapewne, dlatego, że zwykle boimy się nieznanego. Poznawaniu tej choroby poświęciłam już przed pierwszym wyjazdem sporo czasu. Choć niepopularna jest wiedza na temat trądu, to należy wiedzieć, że choroba ta obecna w Europie do połowy XX wieku jest całkowicie uleczalna. Większość, więc moich pacjentów to osoby wyleczone z trądu, borykające się teraz z powikłaniami tej choroby, a nie z jej aktywną postacią.

 

 

W Indiach jednak trąd trwa całe życie. Możliwości leczenia tej choroby, które pojawiły się w latach 40stych XX wieku nie zmieniła postrzegania osób, które chorowały na trąd, nawet przez moment nie będąc nadzieją na polepszenie warunków ich życia.

 

 

Wiedząc o tym doskonale, Ojciec Marian Żelazek SVD – polski misjonarz werbista, stworzył Ośrodek, który na pierwszym miejscu stawia pomoc Trędowatym.

 

 

Karunalaya – Dom Miłości, bo tak w języku polskim brzmi nazwa Ośrodka ma pod swoją opieką około 1000 osób trędowatych. Jakość życia tych osób jest bezpośrednio uwarunkowana kulturą Indii oraz religią większości – hinduizmem. Jednak ci ludzie nie wyrzekają się ani własnej ojczyzny, ani głęboko zakorzenionych wierzeń. Przez wzgląd na chorobę, która w niejednym przypadku nie dotyczy ich samych, a jedynie krewnych, nie mają szans na zatrudnienie w miasteczku, przez co żyją w skrajnym ubóstwie.

 

 

Nietrudno się domyślić, że w sytuacji gdzie uznawani są za osoby „nieczyste”, nie mają możliwości korzystania z podstawowej pomocy lekarskiej, nie mówiąc o leczeniu specjalistycznym. Ich dzieci, choć w zdecydowanej większości całkowicie wolne od trądu nie są mile widziane w szkołach publicznych, a do niedawna nie istniała absolutnie żadna możliwość kształcenia ich w takich szkołach.

 

 

Ośrodek Karunalaya stara się zapewnić wszystko, czego człowiek potrzebuje do godnego życia. Ogród Nadziei (Asha Bagicha) założony przez Ojca Mariana znajduje się w pobliżu kolonii. Oprócz zatrudnienia zapewnia zaopatrzenie Kuchni Miłosierdzia nie tylko w warzywa i owoce, ale też ryby hodowane w stawach, a także mleko z własnej hodowli krów mlecznych.

 

 

Kuchnia Miłosierdzia, codziennie dostarcza jedzenie pacjentom szpitala, a przede wszystkim wydaje darmowe posiłki tym, którzy nie są w stanie sami ich przygotować, ze względu na kalectwo, bądź biedę.

 

 

Szkoła Beatrix początkowo założona z myślą wyłącznie o dzieciach pochodzących z kolonii trędowatych, obecnie kształci około 650 uczniów, spośród których zaledwie 150 to dzieci rodziców trędowatych. Szkoła jest szansą na integracje i przełamywanie tabu dotyczącego trądu już od najmłodszych lat. W ten sposób dzieci z rodzin trędowatych bawią się razem z tymi, których trąd całkowicie nie dotyczy. Dzieci te siedzą obok siebie w ławkach, razem się ucząc i poznając. Szkoła ponadto wspiera młodzież z okolicznych dzielnic biedy (tzw. slumsów), których mieszkańcy w Indiach stanowią jedną szóstą populacji, a ich liczba ciągle wzrasta.

 

 

Zatrudnienie osób z kolonii zapewnia Centrum Wytwarzania Sznurów z włókna kokosowego, również należące do Ośrodka Karunalaya. Choć Centrum nie przynosi Ośrodkowi zysków finansowych, to przynajmniej częściowo zaspokaja potrzebę pracy, a przede wszystkim unika wyrobienia przyzwyczajenia do otrzymywania wszystkiego za darmo i bez własnego zaangażowania.

 

 

Moja praca skupiała się na tych mieszkańcach, którzy wymagali opieki lekarskiej. Należy bardzo wyraźnie zaznaczyć, że oprócz trądu ludzie z takiej społeczności borykają się z innymi chorobami charakterystycznymi nie tylko dla danego klimatu, ale też wieku i innych czynników. W kolonii, bowiem są osoby starsze z przewlekłymi chorobami cywilizacyjnymi, osoby kalekie ze względy na przebyty trąd, osoby w wieku średnim, kobiety ciężarne oraz dzieci. Oprócz popularnych schorzeń takich jak cukrzyca i choroby układu naczyniowego, nierzadko pacjenci przychodzili z infekcjami, w tym z poważnymi infekcjami przewodu pokarmowego, co uwarunkowane jest przede wszystkim złymi warunkami sanitarnymi.

 

 

Dzień mojej pracy rozpoczynał się wcześnie rano, głównie ze względu na bardzo wysokie temperatury, które w godzinach południowych w znacznym stopniu utrudniały wykonywanie obowiązków w szpitalu. Moi podopieczni, choć utrudzeni życiem i różnorodnymi problemami okazywali wdzięczność, która dawała siłę na kolejne dni pracy. Z uśmiechem przychodzili i wychodzili z gabinetu ci, dla których wizyty te być może były jedynymi spotkaniami z lekarzem w życiu. Bez poganiania siebie nawzajem, pilnowania godziny własnej wizyty, witali mnie już z daleka, gdy z płócienną torbą wypełnioną lekami i opatrunkami zmierzałam w stronę szpitala.

 

 

– Namascar doktor – chórem wypowiedziane przez moich pacjentów indyjskie pozdrowienie codziennie nadawało sens mojej pracy. Na pamięć znałam imiona moich pacjentów, które choć z początku tak bardzo obco brzmiące, zapadły głęboko w sercu już w trakcie poprzedniego pobytu. Ich właściciele stali się przyjaciółmi, którzy w chwili pogorszenia mojego własnego zdrowia otoczyli mnie troską, którą otacza się najbliższe osoby.

 

 

Mało wiesz o Trędowatych? Mam nadzieję, że od teraz Trędowata przestanie być jedynie bohaterką powieści Mniszkówny, w filmowej adaptacji Jerzego Hoffmana, a stanie się w Twojej wyobraźni kobietą, która z dala od powieściowej fikcji żyje w realnym świecie zmagając się z tabu choroby własnej lub swoich przodków.

 

 

Indie - tropikalny kraj o tysiącu twarzach. Wymarzony kierunek luksusowych wakacji.

Można je podziwiać i można się w nich zakochać. Można wyjechać z nich oburzonym i zniesmaczonym przeludnieniem i skrajną nędzą.

 

 

Dla mnie to kraj, którego odrzuceni mieszkańcy i niestrudzeni misjonarze nauczyli mnie tego, co w praktyce lekarskiej najważniejsze - pokory. Nauczyli mnie akceptacji, choć nie znieczulenia, niejednokrotnie przeżywając ze mną moją bezradności. Nauczyli mnie walki z własnymi ograniczeniami, które należy pokonywać, oraz z tymi, z którymi walka wydaje się początkowo bezsensowna, z czasem przynosząc efekty, satysfakcję i motywację.

 

 

Dziś dziękuję ojcom ze Zgromadzenia Księży Werbistów w Polsce, którzy wspierają moje osobiste dzieło pomocy Trędowatym.

 

 

Choć być może mało wiesz o Trędowatych, Drogi Czytelniku, to mam nadzieję, że od teraz Trędowata przestanie być jedynie bohaterką powieści Mniszkówny, w filmowej adaptacji Jerzego Hoffmana, a stanie się w Twojej wyobraźni kobietą, która z dala od powieściowej fikcji żyje w realnym świecie, zmagając się z tabu choroby własnej lub swoich przodków.

 

 

 

 

Poprawiony: niedziela, 25 stycznia 2015 11:22