W kraju kwitnącej wiśni |
![]() |
![]() |
![]() |
Wpisany przez Beata |
niedziela, 22 września 2019 23:00 |
Nigdy nie myślałem o wyjeździe do Japonii, a nawet wprost przeciwnie, o ile pamiętam miałem takie nastawienie: „mogę jechać wszędzie tylko nie do Japonii”. Możliwe, że wtedy nie mieściła się ona w moim pojęciu kraju misyjnego. Bardziej myślałem o wyjeździe do Ameryki Południowej, czy też Papui Nowej Gwinei. Jednak w czasie, gdy studiowałem filozofię prowincja japońska zwróciła się z prośbą do prowincji polskiej o przysłanie dwóch kleryków, którzy by studiowali teologię w Japonii i ewentualnie tam pracowali. Wybór padł na nasz kurs, ale oprócz jednej osoby nikt nie chciał jechać do Japonii. Wtedy pomyślałem sobie, że skoro przełożeni chcą, aby dwóch kleryków z naszego kursu jechało do Japonii, to taka musi być wola Boża. Może Bóg chce, abym ja jechał?
Zdobyłem się na napisanie podania, prośby o wysłanie, tylko po to, aby "dać szansę" Bogu na wypadek, gdyby taka była Jego wola. Jednocześnie wierzyłem w to, że nie pojadę do Japonii, jeśli On tego nie będzie chciał. Właściwie na to liczyłem. Byłem bardzo zaskoczony, gdy dostałem przeznaczenie i wyjazd do Japonii stał się realny. Na szczęście do tego czasu byłem już przekonany, co do tego, że właściwie nie jest ważne miejsce działalności misyjnej, ale ważne jest to, że są tam ludzie, wobec których można i trzeba składać świadectwo. Czasami miałem wątpliwości, czy to wszystko wynikało rzeczywiście z rozwoju wiary, mojej pogłębiającej się relacji z Jezusem, czy też po prostu było wynikiem znalezienia się w dobrym towarzystwie. Patrząc z perspektywy na ten wybór, o ile to w ogóle można nazwać to wyborem, uważam go za słuszny. Bardzo mnie to cieszy, że znalazłem się w Japonii, gdzie przeżyłem najtrudniejsze, a także najpiękniejsze chwile mojego dotychczasowego życia. Czy sam wyjazd był zgodny z wolą Bożą? Tego chyba nigdy nie można być pewnym, ale jednego jestem pewny, że Bóg był zawsze ze mną i że właściwie dopiero w Japonii naprawdę Go spotkałem, poznałem znacznie pełniej i pokochałem mocniej niż przedtem.
Jeżeli chodzi o opanowanie języka japońskiego to myślę, że tak do końca, czyli do tego stopnia, aby mówić i pisać jak Japończycy, jest to raczej niemożliwe. Nawet po opanowaniu gramatyki, która jest czymś zupełnie innym niż gramatyka języków europejskich. Zresztą po opanowaniu wszystkich "alfabetów", z których dwa (hiragana i katakana) mają po 46 liter podstawowych, a trzeci (kanji - znaki chińskie) kilka tysięcy, człowiek ciągle nie mówi, ani nie pisze jak Japończycy. Ciągle pozostaje niepokonalna bariera mentalności, czyli całkowicie inny sposób myślenia, wyrażania oraz odczuwania. Zdaję sobie sprawę z moich własnych ograniczeń. Wiem, że nie jestem w stanie opanować języka japońskiego na poziomie Japończyków właśnie przez to, że nie mogę wejść całkowicie w ich kulturę, ani tym bardziej "dostosować" chrześcijaństwa do kultury japońskiej, czy też przetłumaczyć chrześcijaństwo na język im zrozumiały, na "język" ich kultury. Nawet nie uważam tego za swoje zadanie. Myślę, że jest to zadanie samych Japończyków.
Gdy byłem jeszcze klerykiem, pomagałem w jednym kościele. Mimo, że jeszcze bardzo słabo mówiłem po japońsku, byłem animatorem grupy uczniów szkoły średniej. Właściwie potrzebna była tam raczej reanimacja niż animacja. Zaplanowaliśmy na wakacje letnie trzydniowy obóz, czy właściwie biwak, na który podobno wyjeżdżali każdego roku. Nigdy nie byłem na takim obozie w Japonii, a więc wyobrażałem sobie go tak jak za czasów mojej szkoły średniej, gdzie wystarczyło wyjechać z namiotami nad jezioro i wszystko naturalnie się rozkręcało. Jednak trzydniowy obóz, na który wtedy wyjechałem, pomimo przepięknego, położonego nad samym morzem miejsca, zakończył się całkowitym fiaskiem. Młodzież ta absolutnie nie umiała sobie zorganizować czasu, może poza jednym, czy drugim, który wziął ze sobą coś w rodzaju kieszonkowej gry komputerowej. Wszyscy spodziewali się, że zorganizuję im czas, że będę ich zabawiał, na co przez całe trzy dni nie było mnie oczywiście stać. Wszyscy bardzo się wynudzili i chyba z radością wrócili do domów, gdzie czekały na nich książki szkolne i dobrze zorganizowany czas.
Co najgorsze Japończycy wychowywani są do odpowiedzialności grupowej, panicznie się boją podejmowania odpowiedzialności osobistej. Pomimo bardzo ostrej rywalizacji z pozostałymi członkami grupy, właściwie boją się z tej grupy wyłamywać, za wszelką cenę usiłują utrzymać się w danej grupie, poza którą nie wyobrażają sobie życia. Mimo tego wszystkiego, całej tej "grupowości" życia są bardzo samotni. Może, dlatego, że ich wzajemne relacje są bardzo powierzchowne. W większości przypadków w sytuacji, jakiej się znajdują nigdy nie dorośli do prawdziwych osobowych relacji. W większości przypadków nawet w domu nie mają na to odpowiednich warunków. Praktycznie wszyscy ojcowie są nieobecni, a matki całe wychowanie dzieci powierzają szkole. Wydaje się, że są zainteresowane jedynie tym, czy ich dziecko dobrze zachowuje się w szkole i czy dobrze się uczy. Największą ich ambicją jest to, aby ich dziecko było najlepsze w klasie, a w dalszej perspektywie dostało się na prestiżowy uniwersytet i do dobrej firmy. Dzieci nie mogą także dostrzec wzorca prawdziwej relacji u swych rodziców, gdyż oni także żyjąc przeważnie całkowicie innymi sprawami.
Patrząc na sytuację, w jakiej wychowuje się większość dzieci japońskich wcale mnie to nie dziwi, że chrześcijaństwo wydaje się im być nie do przyjęcia szczególnie ze względu na wymaganą odpowiedzialność osobistą, osobistą decyzję, zaangażowanie, przestrzeganie sprzecznej z ogólnie przyjętymi normami moralności itp.
Innym powszechnie uznawanym problemem, który utrudnia rozwój chrześcijaństwa w Japonii jest religijność Japończyków, która kształtowała się przez wiele wieków i tkwi bardzo głęboko w ich mentalności. Najkrócej można ją określić, jako kult przodków. Znaczna część Japończyków rozpoczyna swoje życie religijne w chwili śmierci jednego z rodziców. Kupują wtedy ołtarze buddyjskie, ustawiają w nich zdjęcia zmarłego, a czasami także jego prochy, przynajmniej do czasu włożenia do grobu, i modlą się do tego zmarłego. Wynika to z wiary, że tymi modlitwami i różnymi ofiarami można pomóc zmarłym w drodze do osiągnięcia stanu Buddy, że można zaspokoić ich różne pragnienia. Dlatego też oprócz modlitw, zmarłym ofiarowuje się jedzenie oraz napoje, szczególnie te, które zmarły najlepiej lubił. Niewątpliwie w wielu przypadkach chodzi o podtrzymanie kontaktu ze zmarłym, wynika to z troski o zmarłego, ale bardzo często przyczyną takiego zachowania jest lęk, że zmarły, czy właściwie jego duch będzie się mścił, jeśli rodzina nie zaspokoi jego potrzeb. Religijność taka utrudnia rozwój chrześcijaństwa, dlatego, że rodzice zabraniają przyjąć chrzest swojemu dziecku, gdyż boją się, że takie dziecko nie kupi ołtarza zmarłemu rodzicowi i nie będzie się o niego troszczyło. Obawiają się także, że ochrzczone dziecko pójdzie do innego grobu (nawet nie do innego nieba, ale grobu). Większość młodych ludzi respektuje ten zakaz rodziców (czekając na ich śmierć), inni przyjmują chrzest w tajemnicy przed rodzicami. Natomiast pozostali otwarcie łamią ten zakaz i wbrew woli rodziców przyjmują chrzest. Jednak czasami doprowadza to do otwartej konfrontacji z rodzicami, wydziedziczenia, czy też nawet zerwania więzów rodzinnych. Z drugiej strony tego typu religijność poprzez uzależnienie zbawienia (osiągnięcie stanu Buddy) nie od danej osoby, ale jego potomków daje im pewien komfort psychiczny. "Wyzwalając" się od odpowiedzialności za własne czyny, za osobisty sposób życia. "Uniezależniając" ich od pewnych niepokojów moralnych oraz związanych ze zbawieniem itp., które tak wielu ludzi doprowadziły do Boga. Niestety chyba większość z nich nie jest w stanie zdać sobie sprawy z tego jak wiele kosztuje ich to złudne i bezpodstawne poczucie pokoju, będące właściwie pewnym letargiem. Bardzo niewielu ma odwagę wyrwać się z tego stanu, podjąć trud refleksji nad tym stanem oraz poszukiwania pewnych podstaw w pełni ludzkich, naprawdę uszczęśliwiających – prowadzących do rozwoju naszych możliwości i pokoju.
Niewątpliwie można by dopatrzyć się jeszcze wielu przyczyn nierozprzestrzeniana się chrześcijaństwa w Japonii, jak materializm, konsumpcjonizm, duży rozdźwięk miedzy kulturą duchową a techniczną, ale myślę, że najważniejsze przyczyny można odnaleźć w samym Kościele.
Uważam, że głoszenie Ewangelii Japończykom jak i każdemu innemu narodowi, polega przede wszystkim na pomaganiu im w spotkaniu z Jezusem, dzielenia z nimi doświadczenia obecności Zmartwychwstałego Pana. Mogę uczynić to jedynie wtedy, gdy sam Go spotkam i przyjmę, a co najważniejsze będę swoim życiem o Nim świadczył. Dopiero, gdy sami Japończycy spotkają Jezusa, a przez Niego poznają Boga, będą mogli wyrazić to doświadczenie, czy też wiarę, która narodzi się z takiego doświadczenia w "języku" swojej kultury. Od misjonarza wymagany jest przede wszystkim szacunek do kultury innego narodu. Misjonarz nie powinien przeszkadzać drugiemu człowiekowi w wyrażaniu swojej wiary na swój własny sposób, w żadnym wypadku nie powinien mu narzucać form wiary ukształtowanych we własnej kulturze. W tym względzie powinien raczej zmieniać się sam, niż próbować zmieniać innych. Właściwie wiara, prawda o Bogu jest niemożliwa do pełnego wyrażenia w żadnej kulturze. Przede wszystkim muszę być autentyczny, niczego nie mogę robić na siłę. Żyjąc w Japonii przez kilkanaście lat niewątpliwie mój sposób myślenia, wyrażania, czy nawet odczuwania bardzo się zmienił. Mam inny sposób pojmowania Boga, w pewnym sensie zmieniła się sama wiara. Dokonało się to wszystko w Japonii, a więc jestem chyba nieco bardziej "japoński" niż byłem przedtem. I to bardzo dobrze, gdyż jestem chyba przez to bardziej czytelny dla nich. Ta moja "japońskość", o ile coś takiego we mnie jest, nie miałaby jednak wartości, ani sensu, gdyby była sztuczna, robiona na siłę i tylko po to, aby zdobyć jakiegoś Japończyka. Wtedy byłoby to po prostu nieautentyczne, nieprawdziwe. Czyli po prostu byłoby kłamstwem. Wiem, że nie będę nigdy w pełni "zjaponizowany", a myślę, że jestem już dość dobrze "odpolszczony". Podobnie jest z językiem. Wiem, że nigdy nie osiągnę perfekcji w języku japońskim, a im dłuższa jest utrata kontaktu z polskim tracę także perfekcję w tym języku. Tak, że właściwie nie jestem w stanie wysłowić się dobrze, czy też w pełni się wyrazić w żadnym języku. Nie jestem też w stanie w pełni identyfikować się z żadną z tych kultur, a tym bardziej nie jestem w stanie ich reprezentować. Coraz mocniej odczuwam to, że „naszą Ojczyzną jest Niebo”. Jest to niewątpliwie pewna trudność, czy też nawet tragedia misjonarza żyjącego w całkiem odmiennej kulturze, ale jednocześnie jest to piękno takiego życia. Będąc dużym niebezpieczeństwem i olbrzymim ryzykiem utraty wszystkiego, jest jednocześnie olbrzymią szansą spojrzenia na świat, na życie z innej perspektywy, odkrycia piękna i wartości, których istnienia nawet nie podejrzewało się.
W Japonii pracowałem, w dwóch kościołach znacznie różniących się od siebie. Jednym był kościół w Nagasaki, a drugi w Nagoja. Nagasaki jest w Japonii najbardziej „katolickim” miastem. Tylko pół procenta ludności Japonii to katolicy, natomiast w Nagasaki katolicy stanowią, o ile dobrze pamiętam, około dziesięciu procent mieszkańców tego miasta. Pracując w Nagasaki odczuwałem, że Kościół ten, pomimo wielu różnic jest bardzo podobny do Kościoła w Polsce. Z pozytywnych stron, to głęboka wiara i rozmodlenie katolików. Ludzie gromadzili się w kościele na wspólne modlitwy przynajmniej dwadzieścia minut przed rozpoczęciem Mszy św., bardzo często przystępowali do Sakramentu Pojednania. Prawie wszyscy wychowywali się w rodzinach katolickich, stąd wiara była w nich bardzo głęboko zakorzeniona, była czymś niemal naturalnym, czego właściwie nie kwestionowali. Widać u nich było bardzo duży szacunek i dystans w stosunku do duchowieństwa. Niejednokrotnie to właśnie przyczyniało się do braku rzeczywistego kontaktu między duchowieństwem a laikatem. Miałem wrażenie, że często wierni czuli się jakby drugą kategorią chrześcijan, nastawieni byli na słuchanie, właściwie bez żadnej inicjatywy, bez widocznego poczucia odpowiedzialności za parafię, bez większego udziału w życiu parafialnym. Chyba można by powiedzieć, że choć było wielu parafian, nie było wspólnoty parafialnej. Parafia była czymś w rodzaju stacji usług religijnych. Natomiast w Nagoja, choć sytuacja nie była oczywiście idealna, było całkiem inaczej, myślę, że znacznie lepiej. Przede wszystkim widać było u wiernych duże poczucie odpowiedzialności za parafię. Oni byli rzeczywistymi gospodarzami, a nie tylko gośćmi, czy też klientami. W kościele tym istniała rada parafialna, która w głównej mierze organizowała życie w parafii, była odpowiedzialna za remonty i oczywiście zarządzała finansami parafii, które opierały się na dobrowolnych miesięcznych składkach parafian, jak również z niedzielnej „tacy”. Do dziś nie wiem ile wynosiła niedzielna „taca”, gdyż pieniądze liczyła odpowiedzialna za to grupa. To były pieniądze parafian, a nie księdza. Gdy ksiądz chciał je użyć, np. na kupno jakiegoś sprzętu do biura, przedstawiał sprawę radzie parafialnej, która decydowała o konieczności zakupu. Poza tym istniała rada liturgiczna, między innymi zajmowała się organizacją liturgii większych uroczystości, wyznaczaniem dyżurów liturgicznych itp. Parafianie brali także aktywny udział w wychowywaniu dzieci. W kościele tym była szkółka niedzielna. Wprawdzie głównym odpowiedzialnym był jeden z księży, ale życie tej szkółki, łącznie z nauczaniem religii, organizowaniem obozów, wycieczek, rekolekcji, obchodów różnych świąt itp. organizowała młodzież parafii, czynnie wspierana przez rodziców dzieci. Rada parafialna odpowiedzialna była także za organizację dorocznych parafialnych bazarów (rodzaj festynu), na który bardzo licznie przychodziła niechrześcijańska ludność z okolic naszej parafii. Jedną z dość ważnych konsekwencji było to, że podczas Mszy św. nie byli tylko jej anonimowymi uczestnikami. Msza taka miała przez to całkiem inną atmosferę. Nie była anonimową masówką, ale spotkaniem wspólnoty na wspólnej modlitwie. Po zakończeniu Mszy św. wielu ludzi zostawało w kościele. Jedni uczestniczyli w katechezach, inni pili kawę w naszej parafialnej kawiarence (ciasto własnego wypieku przynosiły nasze parafianki, a dochody przeznaczone były dla bezdomnych), czasami wspólnie wykonywali różne prace porządkowe, czy też na inne sposoby przebywali ze sobą. Właściwie powinienem powiedzieć „przebywaliśmy ze sobą”, gdyż oczywiście księża byli naturalną częścią tej wspólnoty.
Mówi się, że aby ochrzcić indywidualnego japończyka, trzeba najpierw ochrzcić kulturę japońską. Na pewno wiele w tym jest prawdy. Jednak czasami zastanawiam się nad tym, czy tego chrztu kultury japońskiej nie powinni dokonać sami Japończycy. Zwłaszcza ci, którzy wbrew wszystkim trudnościom naprawdę spotkają Pana, przyjmą Go i dzięki Niemu poznają Boga.
Osobiście chciałbym szczególnie pracować nad pogłębieniem wiary u tych, którzy już ją przyjęli. Próbować prowadzić chrześcijan do głębszego spotkania z Panem, aby ich wiara była bardziej autentyczna. Myślę, że gdyby tak się stało byliby oni znacznie lepszymi i bardziej wiarygodnymi świadkami Ewangelii w społeczeństwie japońskim, niż ja sam, jako obcokrajowiec, którego różne „dziwactwa” są tolerowane przez Japończyków. Konkretnie zajmę się pracą formacyjną naszych kleryków. Najprawdopodobniej za dwa lata obejmę nowicjat. Równocześnie będę prowadził rekolekcje w naszym domu rekolekcyjnym i chyba także w innych miejscach.
Opracowała:
Beata Fabiś
|
Poprawiony: niedziela, 22 września 2019 23:21 |
Menu
Wiadomości
Statystyki








![]() | Dziś | 3016 |
![]() | Wczoraj | 3062 |
![]() | Ten tydzień | 19191 |
![]() | Poprzedni tydzień | 23573 |
![]() | Ten miesiąc | 139293 |
![]() | Poprzedni miesiąc | 156446 |
![]() | Ogólnie | 34551919 |